Z tej strony autor książki (i okładki!), rzecz jasna z większym dystansem niż wtedy. Muszę jednak przyznać szczerze, że w samym momencie pojawienia się utworu na (nieistniejącym już) wydaje.pl mój dystans i tak był niemały. Decydując się na eksperymentalną formę wydawniczą, nie uważałem tego za maksimum moich ówczesnych możliwości.
Frapujący jest ten blog. :) Trafiłem tu przez link na Armadzie i rechocząc z prezentowanych tutaj arcydzieł, z których niejedno pochodzi z wydaje.pl, przypomniałem sobie swój własny wybryk opublikowany u tego wydawcy. Przewijałem kolejne strony, żywiąc nadzieję, że moja okładka jednak przepadła na dobre w mrokach niepamięci, umknąwszy uwadze Kury-zbieraczki. No cóż, to osiągnięcie na polu brzydactwa jest chyba jednak zbyt "wyśmienite", żeby po prostu przepaść.
Myślę, że przybłąkanym wędrowcom internetowych ścieżek należy się trochę tła. Dodam: tła, na którym majaczy "wiekopomna" okładka, sama jak tło rozmazana. Otóż tekst został napisany w roku 2010 z myślą o nieistniejącym już czasopiśmie "Science Fiction, Fantasy i Horror". Został tam odrzucony przez Rafała Dębskiego, który odpowiadając pochwalił mnie za język, wskazując przy tym słabość zakończenia. (Okładki nie widział). Od razu na tę diagnozę przystałem, nie mając z tym najmniejszego problemu, wszak w tekst od samego początku niedość wierzyłem.
Jeśli chodzi o akcję - programowo nie miałem szczegółowych planów. Ot, złoczyńca-szaleniec, inspirowany Nolanowskim Jokerem, porywa w niecnym celu ludzi obdarzonych zdolnościami paranormalnymi. Znika również siostra agenta prowadzącego w tej sprawie dochodzenie, która - jeśli mnie pamięć nie myli - sama jest jasnowidzem. Dosłownie tylko tyle wiedziałem, przystępując do pióra i brulionu.
Do metody pisania bez planu skłoniła mnie lektura Kinga "On Writing", którą pochłonąłem z wypiekami na twarzy. Chciałem zostać tzw. "hackiem" w "genre fiction", uznając naiwnie, że może to być fajny sposób na łatwą kasę. Pierwotnie był więc ten utwór opowiadaniem crossover urban (czy low) fantasy/crime/horror/sci-fi, z krótkimi, ale wyraźnymi fragmentami obyczajowymi-psychologicznymi-satyrycznymi (niczego niepotrzebnego nie skreślać!). Inną, poza rzeczonym poradnikiem, zachętą był mój narastający zawód wobec jakości większości opowiadań publikowanych wtedy w "Science Fiction". Dużo było tam opowiadań fantastycznych o wątpliwej naukowości, których akcja toczyła się w mieście i to również polskim. Choć fantastyczne, rozpoczynały się śledztwem prowadzonym przez protagonistę-detektywa. Po lekturze kilku takich, pozbawionych charakteru, opowiadań, doszedłem do wniosku, że naprawdę jestem w stanie sam błyskawicznie naskrobać coś podobnego, równie płytkiego, co będzie jednak miało nad pozostałymi opowiadaniami tę decydującą zaletę, że będzie mojego autorstwa. I kiedy już takie coś napisałem, postanowiłem sprawdzić, czy aby tego mi nie wydrukują.
Opowiadanie w postaci wysłanej do pisma mieściło się w limicie 30 tys. znaków. Opowiadanie większych rozmiarów, do którego stworzyłem śmiercionośną okładkę, liczyło już, jeśli się nie mylę, ponad dwa razy tyle. Pomiędzy wersjami musiały więc nastąpić zmiany. Przede wszystkim rozchuchałem do dużych rozmiarów "mowy pozornie zależne" protagonisty ukazujące jego idiosynkrazje. Tekst obrósł w dygresje, które mogłyby nawet zmylić czytelnika, gdyby go zaciekawiły, podpowiadając mu, że będzie miał do czynienia z ciekawą prozą, że tak powiem, niegenre'ową, która postawi trafną diagnozę społeczną, kulturową, czy jaką tam jeszcze humanistyczne tygrysy lubią najbardziej... Iż będzie satyrą na otaczającą rzeczywistość. I później nastaje zawód, że mamy "detektywa" strzelającego się po magazynach z robotami "wyraźnie inspirowanego" Jokerem klowna, który tylko ma włosy w innym kolorze i nie wiem co, może jeszcze dla odróżnienia jeździ na deskorolce i robi na drutach. (Joker - przynajmniej ten z Nolana - kierował się swoistym poczuciem humoru, być może schizofrenicznym. Ten mój, musząc się czymś różnić, uznał że robi to nie dla jajec, ale dla "Sztuki").
Książkę (książeczkę?) wydałem w 2011 roku (gdzieś na jesieni) własnym sumptem, z pomocą wzmiankowanego portalu e-booków, gdzie wydać samizdat było wybitnie prosto. Mimo wszystko postarałem się, żeby skład wyglądał profesjonalnie, w czym pomogło mi zainteresowanie DTP. Proszę mi wierzyć (czyliż piękno okładki do wiary nie zachęca?), iż wewnątrz wyglądało to lepiej niż większość e-booków. Nie było to zresztą składane jak e-book, lecz do druku normalnego. Zdolności DTP-owskie (samouczne, dzisiaj się już tym tak nie interesuję...), nie szły jednak w parze ze zdolnościami okładkoroba. Ani ze świadomością, że są jakieś stocki, nawet darmowe, i można coś prosto zmontować...
Okładkę - mającą przedstawiać facjatę głównego antagonisty, niewyraźną, jakby rozpływającą się w deszczu, całą "namalowałem" w darmowym programie komputerowym, razem z literami. Rozmycie miało też cel dodatkowy - ukryć słabiznę rysunku wykonanego myszką. Z okładki uderzać miało nieokiełznane szaleństwo i brzydota. Nie wiem, może udało się to zbyt dobrze jak na standardy okładek. Acha, rzecz jasna o zleceniu komukolwiek okładki nie było mowy ze względów finansowych. W zasadzie wydałem to, jak się mówi w Lublinie, o tak o, a nuż jakiś "nierozsądny człowiek" (żeby nie rzec "frajer") zakupi, a mi wskoczy za to grosik. Uważałem, że na wydaje.pl i tak "ukazywały się" gorsze "książki", np. kosztujące parę złotych poradniki pt. "Jak wygrać MILION ZŁOTYCH w Lotto", liczące 2 strony. Byłem, że tak powiem w stylu Reja, nie tak niepoćciwy, jak część publikujących tam "ludzi słowa". W zasadzie oferowałem kawałek dziwacznego (choćby z powodu dygresji) opowiadania fantastyczno-detektywistycznego.
Z tego co pamiętam, e-booka nie kupił absolutnie nikt, podobnie nikt nie zamówił wydruku fizycznego. Niecierpliwie puściłem więc e-book za darmo. Podejrzewam, że rozpaciana morda z okładki była istotnym czynnikiem deprymującym potencjalnego czytelnika. Nadto, jaki w ogóle mielismy wtedy rynek e-booków? Nie wiem też nawet, jak rozwinął się w naszym kraju od tamtej pory. (Super szansa dla polskojęzycznych samizdatów pojawiłaby się rzecz jasna wraz z Amazonem).
Ha, czytając komentarze przypominam sobie, że rzeczywiście naskrobałem na wydaje.pl możliwie jak najbardziej efekciarski "blurb", nawet za cenę przesady wobec zawartości książeczki. O mrożeniu krwi w żyłach nic chyba nie było, za to zapewnienie o śmiertelnym niebezpieczeństwie z całą pewnością musiało się tam pojawić. ;)
Akcja toczyła się w Lublinie, bo lokalny patriotyzm. Poza tym protagonista miał pewien kompleks, że "ściana wschodnia" to straszna dziura (totalnie niesłusznie, można przytoczyć tysiąc nazwisk i osiągnięć). W ogóle był bucowaty, trochę taki Miałczyński. Ktoś w swojej recepcji tego utworu miał nawet problem z rozróżnieniem "mowy pozornie zależnej" (moim okiem, taka mowa ma raczej powierzchowność niezależnej, dlatego wraca ten sceptyczny cudzysłów...) od już nawet nie tyle opinii (zawsze fikcyjnego!) narratora, co od opinii mnie jako człowieka - i jestem przekonany, że odpowiedzialność za owo nierozróżnienie nie leżała akurat po mojej stronie jako układacza narracji.
Z kolei napisy na okładce, z tego co pamiętam, miały wyglądać na wyskrobane i w związku z tym niestabilne.
Dziękuję temu sweet blogaskowi, i niedawno odkrytej Armadzie, że dostarczyliście mi tyle przyjemności i uśmiechu.
Życząc Wam i Sobie wznowienia bloga z okładkami, który stanął w październiku 2017, Piotr J. Flis
PS "J." ma sens z szeregu powodów, nie tylko dlatego, że jest już taki muzyk pięknie wykonujący na instrumentach dawnych...
9 komentarzy:
Śmiertelnie niebezpieczne to jest patrzenie na tę okładkę...
Ja ślepa czy co? Bo ni diabła nie mogę nazwiska ałtora przeczytać. PJ FLIS? THIS? HIS?
Flis. Tini, a czytałaś, gdzie toczy się akcja? Muhihihi.
Ja przeczytałem "Fuj". Zresztą napisy wyglądają na wykonane pastą do zębów.
Łojzicku u nas się akcja toczy!
zakrztusiłam się ze śmiechu. dziękuję za kolejnego zacnego, perlistego blogaska! <3
Z tej strony autor książki (i okładki!), rzecz jasna z większym dystansem niż wtedy. Muszę jednak przyznać szczerze, że w samym momencie pojawienia się utworu na (nieistniejącym już) wydaje.pl mój dystans i tak był niemały. Decydując się na eksperymentalną formę wydawniczą, nie uważałem tego za maksimum moich ówczesnych możliwości.
Frapujący jest ten blog. :) Trafiłem tu przez link na Armadzie i rechocząc z prezentowanych tutaj arcydzieł, z których niejedno pochodzi z wydaje.pl, przypomniałem sobie swój własny wybryk opublikowany u tego wydawcy. Przewijałem kolejne strony, żywiąc nadzieję, że moja okładka jednak przepadła na dobre w mrokach niepamięci, umknąwszy uwadze Kury-zbieraczki. No cóż, to osiągnięcie na polu brzydactwa jest chyba jednak zbyt "wyśmienite", żeby po prostu przepaść.
Myślę, że przybłąkanym wędrowcom internetowych ścieżek należy się trochę tła. Dodam: tła, na którym majaczy "wiekopomna" okładka, sama jak tło rozmazana. Otóż tekst został napisany w roku 2010 z myślą o nieistniejącym już czasopiśmie "Science Fiction, Fantasy i Horror". Został tam odrzucony przez Rafała Dębskiego, który odpowiadając pochwalił mnie za język, wskazując przy tym słabość zakończenia. (Okładki nie widział). Od razu na tę diagnozę przystałem, nie mając z tym najmniejszego problemu, wszak w tekst od samego początku niedość wierzyłem.
Jeśli chodzi o akcję - programowo nie miałem szczegółowych planów. Ot, złoczyńca-szaleniec, inspirowany Nolanowskim Jokerem, porywa w niecnym celu ludzi obdarzonych zdolnościami paranormalnymi. Znika również siostra agenta prowadzącego w tej sprawie dochodzenie, która - jeśli mnie pamięć nie myli - sama jest jasnowidzem. Dosłownie tylko tyle wiedziałem, przystępując do pióra i brulionu.
Do metody pisania bez planu skłoniła mnie lektura Kinga "On Writing", którą pochłonąłem z wypiekami na twarzy. Chciałem zostać tzw. "hackiem" w "genre fiction", uznając naiwnie, że może to być fajny sposób na łatwą kasę. Pierwotnie był więc ten utwór opowiadaniem crossover urban (czy low) fantasy/crime/horror/sci-fi, z krótkimi, ale wyraźnymi fragmentami obyczajowymi-psychologicznymi-satyrycznymi (niczego niepotrzebnego nie skreślać!). Inną, poza rzeczonym poradnikiem, zachętą był mój narastający zawód wobec jakości większości opowiadań publikowanych wtedy w "Science Fiction". Dużo było tam opowiadań fantastycznych o wątpliwej naukowości, których akcja toczyła się w mieście i to również polskim. Choć fantastyczne, rozpoczynały się śledztwem prowadzonym przez protagonistę-detektywa. Po lekturze kilku takich, pozbawionych charakteru, opowiadań, doszedłem do wniosku, że naprawdę jestem w stanie sam błyskawicznie naskrobać coś podobnego, równie płytkiego, co będzie jednak miało nad pozostałymi opowiadaniami tę decydującą zaletę, że będzie mojego autorstwa. I kiedy już takie coś napisałem, postanowiłem sprawdzić, czy aby tego mi nie wydrukują.
Opowiadanie w postaci wysłanej do pisma mieściło się w limicie 30 tys. znaków. Opowiadanie większych rozmiarów, do którego stworzyłem śmiercionośną okładkę, liczyło już, jeśli się nie mylę, ponad dwa razy tyle. Pomiędzy wersjami musiały więc nastąpić zmiany. Przede wszystkim rozchuchałem do dużych rozmiarów "mowy pozornie zależne" protagonisty ukazujące jego idiosynkrazje. Tekst obrósł w dygresje, które mogłyby nawet zmylić czytelnika, gdyby go zaciekawiły, podpowiadając mu, że będzie miał do czynienia z ciekawą prozą, że tak powiem, niegenre'ową, która postawi trafną diagnozę społeczną, kulturową, czy jaką tam jeszcze humanistyczne tygrysy lubią najbardziej... Iż będzie satyrą na otaczającą rzeczywistość. I później nastaje zawód, że mamy "detektywa" strzelającego się po magazynach z robotami "wyraźnie inspirowanego" Jokerem klowna, który tylko ma włosy w innym kolorze i nie wiem co, może jeszcze dla odróżnienia jeździ na deskorolce i robi na drutach. (Joker - przynajmniej ten z Nolana - kierował się swoistym poczuciem humoru, być może schizofrenicznym. Ten mój, musząc się czymś różnić, uznał że robi to nie dla jajec, ale dla "Sztuki").
Książkę (książeczkę?) wydałem w 2011 roku (gdzieś na jesieni) własnym sumptem, z pomocą wzmiankowanego portalu e-booków, gdzie wydać samizdat było wybitnie prosto. Mimo wszystko postarałem się, żeby skład wyglądał profesjonalnie, w czym pomogło mi zainteresowanie DTP. Proszę mi wierzyć (czyliż piękno okładki do wiary nie zachęca?), iż wewnątrz wyglądało to lepiej niż większość e-booków. Nie było to zresztą składane jak e-book, lecz do druku normalnego. Zdolności DTP-owskie (samouczne, dzisiaj się już tym tak nie interesuję...), nie szły jednak w parze ze zdolnościami okładkoroba. Ani ze świadomością, że są jakieś stocki, nawet darmowe, i można coś prosto zmontować...
Okładkę - mającą przedstawiać facjatę głównego antagonisty, niewyraźną, jakby rozpływającą się w deszczu, całą "namalowałem" w darmowym programie komputerowym, razem z literami. Rozmycie miało też cel dodatkowy - ukryć słabiznę rysunku wykonanego myszką. Z okładki uderzać miało nieokiełznane szaleństwo i brzydota. Nie wiem, może udało się to zbyt dobrze jak na standardy okładek. Acha, rzecz jasna o zleceniu komukolwiek okładki nie było mowy ze względów finansowych. W zasadzie wydałem to, jak się mówi w Lublinie, o tak o, a nuż jakiś "nierozsądny człowiek" (żeby nie rzec "frajer") zakupi, a mi wskoczy za to grosik. Uważałem, że na wydaje.pl i tak "ukazywały się" gorsze "książki", np. kosztujące parę złotych poradniki pt. "Jak wygrać MILION ZŁOTYCH w Lotto", liczące 2 strony. Byłem, że tak powiem w stylu Reja, nie tak niepoćciwy, jak część publikujących tam "ludzi słowa". W zasadzie oferowałem kawałek dziwacznego (choćby z powodu dygresji) opowiadania fantastyczno-detektywistycznego.
Z tego co pamiętam, e-booka nie kupił absolutnie nikt, podobnie nikt nie zamówił wydruku fizycznego. Niecierpliwie puściłem więc e-book za darmo. Podejrzewam, że rozpaciana morda z okładki była istotnym czynnikiem deprymującym potencjalnego czytelnika. Nadto, jaki w ogóle mielismy wtedy rynek e-booków? Nie wiem też nawet, jak rozwinął się w naszym kraju od tamtej pory. (Super szansa dla polskojęzycznych samizdatów pojawiłaby się rzecz jasna wraz z Amazonem).
Ha, czytając komentarze przypominam sobie, że rzeczywiście naskrobałem na wydaje.pl możliwie jak najbardziej efekciarski "blurb", nawet za cenę przesady wobec zawartości książeczki. O mrożeniu krwi w żyłach nic chyba nie było, za to zapewnienie o śmiertelnym niebezpieczeństwie z całą pewnością musiało się tam pojawić. ;)
Akcja toczyła się w Lublinie, bo lokalny patriotyzm. Poza tym protagonista miał pewien kompleks, że "ściana wschodnia" to straszna dziura (totalnie niesłusznie, można przytoczyć tysiąc nazwisk i osiągnięć). W ogóle był bucowaty, trochę taki Miałczyński. Ktoś w swojej recepcji tego utworu miał nawet problem z rozróżnieniem "mowy pozornie zależnej" (moim okiem, taka mowa ma raczej powierzchowność niezależnej, dlatego wraca ten sceptyczny cudzysłów...) od już nawet nie tyle opinii (zawsze fikcyjnego!) narratora, co od opinii mnie jako człowieka - i jestem przekonany, że odpowiedzialność za owo nierozróżnienie nie leżała akurat po mojej stronie jako układacza narracji.
Z kolei napisy na okładce, z tego co pamiętam, miały wyglądać na wyskrobane i w związku z tym niestabilne.
Dziękuję temu sweet blogaskowi, i niedawno odkrytej Armadzie, że dostarczyliście mi tyle przyjemności i uśmiechu.
Życząc Wam i Sobie wznowienia bloga z okładkami, który stanął w październiku 2017,
Piotr J. Flis
PS "J." ma sens z szeregu powodów, nie tylko dlatego, że jest już taki muzyk pięknie wykonujący na instrumentach dawnych...
Prześlij komentarz